Dokładnie 30 lat temu odbyły się pierwsze wolne wybory w III Rzeczypospolitej. Trudno opisać, a tym bardziej zrozumieć, ogrom ówczesnych nadziei społecznych. Wprawdzie wybierane były tylko władze samorządowe ale po raz pierwszy od upadku II Rzeczypospolitej Polacy mogli suwerennie wybrać jakąkolwiek władzę. W oczekiwaniach wyborców wyłaniające się z podziemia struktury "Solidarności" przejąć miały samorząd od komunistycznych aparatczyków i po pół wieku sowieckiej okupacji zaprowadzić sprawiedliwe polskie rządy, troszczące się o dobro publiczne i życie mieszkańców. Na fali entuzjazmu nie było takiej reformy, której społeczeństwo nie byłoby skłonne zaakceptować, godząc się z ewentualnymi uciążliwościami okresu przejściowego.
Zagrożenie głębokimi reformami oczywiście nie umknęło uwadze komunistycznej mafii, nadal trzymającej w rękach realną władzę, mimo ogłoszenia końca komunizmu przez aktoreczkę Szczepkowską. Obrońcy status quo dysponowali poważnymi atutami: niemal cały rynek mediów kontrolowany był przez bolszewików i tylko środowiska związane z komunistami dysponowały środkami materialnymi pozwalającymi na skuteczną kampanię wyborczą. W tych realiach rodziło się pytanie - jakimże to sposobem wyborca ma odróżnić kandydatów solidarnościowego podziemia od obrzydliwej sowieckiej szajki, pospiesznie przemalowującej się na rozmaite barwy?
Do wyjaśniania tej kluczowej kwestii wyrwał się Lech Wałęsa (jak dziś wiemy TW "Bolek"), wszędzie gdzie mógł powołując ze swoich podejrzanych kumpli Komitety Obywatelskie "Solidarności". Na czele Warszawskiego Komitetu Obywatelskiego TW "Bolek" postawił Jana Lityńskiego. W charakterze prawej (a właściwie lewej) ręki Przewodniczącego w siedzibie KO"S" (w dawnej kawiarni Niespodzianka przy Placu Konstytucji) szarogęsił się przyjaciel Lityńskiego niejaki Paweł Mikłasz (TW "Jan Lewandowski"), jeden z najbardziej szkodliwych agentów komunistycznych służb specjalnych działających m.in. przeciwko ROPCiO. Teren Włoch dostał się w arendę posłowi Zbigniewowi Janasowi, dziś broniącemu czerwonego układu we władzy sądowniczej a wówczas przejętemu troską by mafia komunistyczna nie padła przypadkiem ofiarą - jak to wówczas określano - "zoologicznego antykomunizmu". Każdy, kto zna najnowszą historię z łatwością domyśli się, że szykowała się operacja fałszywej flagi: aktyw środowisk postkomunistycznych i szpicle Bezpieki ustalały kto jest, a kto nie jest "Solidarnością" i jaki kształt będzie miała demokratyczna polska władza.
Włochy znajdowały się wówczas w granicach Gminy Ochota. Ówczesny okręg wyborczy odpowiadał obecnym granicom Dzielnicy. I podobnie jak podczas ostatnich wyborów samorządowych tak i w 1990 roku z Ochoty do Włoch napłynął desant dziwnych typków, wówczas dysponujących cennym monopolem na nazwę "Solidarność". Ta właśnie grupka osobników zaprosiła zainteresowanych mieszkańców na spotkanie w Domu Kultury Włochy przy ulicy Chrobrego. Udałem się tam w nadziei na wypatrzenie ludzi z samozlikwidowanego już wtedy podziemia. Na miejscu rej wodziły dwie podkomendne lewicowych posłów - Irena K. oraz Elżbieta Z. obie wyraźnie niezadowolone z pojawienia się mojej skromnej osoby. W tyle sali zakwaterował się osobnik o charakterystycznej twarzy podobnej zupełnie do nikogo, który w krytycznych momentach udzielał obu paniom energicznego werbalnego wsparcia. Na sali nie wypatrzyłem żadnych działaczy podziemnej "Solidarności" - wręcz przeciwnie, pojawiło się kilku aktywistów kompartii oraz miejscowych kombinatorów związanych z sowieckimi "radami narodowymi". Spotkanie było więc starannie wyreżyserowane, a nawet - jak przypuszczam - "zabezpieczane" przez stosowne służby w celu uniknięcia jakichkolwiek demokratycznych niespodzianek. Szykowała się gigantyczna manipulacja: pod szyldem "Solidarności" występować miała grupa komuszków i ich szemranych wspólników.
Konsultacje ze znajomymi z podziemia upewniły mnie, że w innych dzielnicach sytuacja nie wygląda znacząco lepiej. Ludzie związani z opozycją antykomunistyczną zazwyczaj wyrażali sceptycyzm co do możliwości jakiejkolwiek skutecznej reakcji - lawina ich zdaniem musi się przetoczyć, a my nie mamy na nią żadnego realnego wpływu. Pesymizm ten potwierdzały próby wyjaśniania pojedynczym osobom, że jesteśmy ofiarami olbrzymiej manipulacji. Prawda nie mieściła się mieszkańcom w głowach przytłoczonych urzędową propagandą i wypełnionych wielkimi nadziejami. Praktycznie jedynym znaczącym wyjątkiem w entuzjastycznym amoku był ówczesny proboszcz parafii św. Teresy ks. Henryk Miastowski (nota bene jedna z niezwykle pozytywnych lecz zapomnianych postaci w historii Włoch), który samodzielnie, błyskawicznie zorientował się w planie manipulacji i nakłaniał katolików do głosowania na kandydatów a nie symbole.
Komitet Obywatelski rzekomej "Solidarności" wystawił w okręgu obejmującym Włochy 10 kandydatów. Żaden z tych osobników - według mojej wiedzy - nie miał związku z podziemiem solidarnościowym. Już sam fakt, że zgodzili się oni podszywać pod obcy symbol jasno świadczył, że mamy do czynienia z grupą cynicznych manipulatorów. Jeśli dodamy do tego dostrzegalne związki niektórych "kandydatów Solidarności" z kompartią to obraz sytuacji staje się całkowicie jasny.
Zgodnie z przewidywaniami w dniu głosowania przez urny wyborcze przetoczyła się lawina poparcia dla symbolu "Solidarności". Komitet Obywatelski "Solidarności" otrzymał 40 spośród 45 mandatów do Rady Dzielnicy Ochota, w tym 9 spośród 10 mandatów z terenu Włoch. W skali kraju Komitet Obywatelski "Solidarności" zdobył ponad połowę wszystkich mandatów wyborczych. Nikt, nigdy więcej nie zdołał osiągnąć takiego poparcia społecznego w wyborach samorządowych. Zwycięskie ugrupowanie natychmiast ujawniło swoją nieciekawą naturę. Oczywiście żadne reformy nie zostały przeprowadzone - nie podjęto w tym kierunku nawet żadnej istotnej próby. Radni rzekomej "Solidarności" łapczywie rzucili się za to do łupienia mienia publicznego, m.in. ostentacyjnie przyjmując łapówki za przydziały lokali użytkowych. Tego typu zachowania nie były ewenementem w skali kraju, toteż kontrolowane przez komunistów media momentalnie przystąpiły do reklamowania poglądu jakoby "solidaruchy nie różniły się od komuchów". Ku przerażeniu autentycznych działaczy podziemia poparcie dla symbolu "Solidarności" spadało na zbity pysk albowiem nie było czym i jak wyjaśniać społeczeństwu, że rzekome "solidaruchy" w samorządzie to ciągle ci sami Czerwoni, z tym, że występujący pod fałszywą flagą.
Omawianie poszczególnych postaci samorządowców rzekomej "Solidarności" doprowadziłoby nas być może do konkluzji, że trafiały się tam pojedyncze przyzwoite postacie. Jednakże en masse była to groźna szajka. Nie można więc nie wspomnieć, że szajka ta wyłoniła na swojego lidera niejakiego Macieja Gieleckiego, zarejestrowanego przez Służbę Bezpieczeństwa jako Tajny Współpracownik "Aleksander" "pozyskany do współpracy w dniu 7.08.1978 roku na zasadzie dobrowolności". W aktach konfidenta możemy przeczytać pochlebne opinie jego oficera prowadzącego, zaświadczającego, że "współpraca z tw przebiegała prawidłowo, na umówione spotkania przychodził punktualnie, oraz wykonywał w miarę możliwości zlecane zadania. Przekazywane informacji pozwoliły na intensywne prowadzenie sprawy na S(...), oraz ochronę Wydziału Fizyki". Zdaniem Bezpieki - donosił gorliwie. Fałszywemu działaczowi "Solidarności" TW "Aleksandrowi" donoszenie komunistycznym służbom specjalnym nie przeszkodziło w zajęciu stanowiska "solidarnościowego" Przewodniczącego Rady Gminy Ochota, następnie "solidarnościowego" Burmistrza (obejmującej Włochy) Ochoty a potem "solidarnościowego" Wojewody Warszawskiego. Oczywiście źródłem władzy TW "Aleksandra" było wyborcze poparcie oszukanego elektoratu patriotycznego, błędnie mniemającego, że oddaje głos na wartości i poglądy związane ze słowem "Solidarność".
Nie można jednak całej winy zrzucić na manipulatorów zapominając, że manipulowani nie byli całkowicie pozbawieni dostępu do wiedzy i kosztem niewielkiego wysiłku mogli się zorientować, że piękny symbol "Solidarności" zawłaszczyli ludzie nie mający z nim nic wspólnego. Co gorsza, nawet ostrzeżenia osób pojmujących logikę biegu wydarzeń przynosiły znikomy skutek. Prowokatorzy pod fałszywą flagą bez trudu osiągnęli swoje cele. Łatwiej bowiem oszukać ludzi, niż uświadomić im, że są oszukiwani.