Jak wcześniej opisywałem, koalicja klubu POKO z WMDW w Radzie Dzielnicy Włochy straciła podstawową rację bytu po zakupieniu przez POKO radnego Konrada W. i Michała H. z "Kocham Włochy". Pozbycie się koalicjanta nie jest jednak czynnością pozbawioną ryzyka. Nie można też nie wziąć pod uwagę skrajnej bezwolności klubu WMDW, bardzo pożądanej cechy z punktu widzenia manipulatorów dyrygujących głosami radnych POKO. Rezygnacja z poparcia spolegliwych niemot grozi utratą spodziewanych korzyści, może np. zachęcić radnego Konrada W. do stawiania się hersztom PO i żądania wystawienia nielegalnej WZetki bez wrzucania kierownictwu PO należnego bakszyszu przez okno samochodu. Tymczasem po eliminacji WMDW poparcie kupionych z "Kocham Włochy" radnych stałoby się niezbędne dla utrzymania większości w Radzie.
Ostatecznie dysponenci radnych POKO zdecydowali o wasalizacji WMDW, przypuszczalnie potajemnie dokupując głos z klubu konkurencji. Decyzją Zarządu Dzielnicy przegłosowaną 18 października wiceburmistrz Sebastian P. został pozbawiony prawie całej władzy i sprowadzony do roli figuranta, pod pretekstem wykorzystywania stanowiska do celów prywatnych. Kwadrans później radni klubu POKO na wszystkich możliwych forach internetowych radośnie zawyli nad dogorywającym zewłokiem koalicjanta, kpiąc z przyszłego nieboszczyka. Wprawdzie pobieranie za nic słonego wynagrodzenia zastępcy burmistrza mogłoby być dobrą opcją dla najbardziej leniwego radnego poprzedniej kadencji, jednakże taki ruch de facto stawiał także WMDW w stan likwidacji i tym samym zmuszał do natychmiastowego wyboru między wojną a haniebną kapitulacją. WMWD wybrała podkulenie ogona i publiczne żalenie się na koalicjanta, a także - co ciekawe - wytykanie POKO złamania pisemnej umowy o podziale łupów w dzielnicy Włochy.
Zwróciłem się więc do szefów klubu POKO i WMDW oraz Zarządu Dzielnicy Włochy o udostępnienie mi kopii tej umowy, która przecież nie dotyczy prywatnego handlu pietruszką tylko władzy samorządowej więc powinna być znana opinii publicznej. Radni nawet nie raczyli odpowiedzieć na uprzejme pismo a Zarząd Dzielnicy po 17 dniach namysłu poszedł w zaparte i twierdzi, że nie dysponuje egzemplarzem umowy, mimo że podpisali się pod nią także niektórzy członkowie Zarządu.
Trudno zgadnąć czego jeszcze dowiedzielibyśmy się z publicznych pyskówek gdyby 28 października między gryzące się pod dywanem buldogi nie wkroczyło Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymując Artura W. (nota bene tofumfackiego szefa warszawskiej PO Marcina Kierwińskiego) na odbieraniu od mafii tureckiej kolejnej transzy łapówki za wystawianie korzystnych WZetek. Wysłany na ratunek łapówkarzowi adwokat Dubois musiał poinformować kierownictwo PO, że szanse na wyciągnięcie Artura W. z aresztu nie są wysokie bo już wkrótce PO zdecydowała o natychmiastowej wymianie burmistrza. Trzeba bowiem zauważyć, że Artur W. nie będzie mógł zza krat podpisać opłaconych łapówkami WZetek. Tymczasem trudno przypuszczać, że mafia turecka pogodzi się z utratą 200 tysięcy złotych skonfiskowanych przez Skarb Państwa z rąk kuriera Platformy. Oczywiste jest więc, że albo patroni Artura W. załatwią obiecane i opłacone WZetki albo dojdzie do dintojry między gangsterami platformerskimi a gangsterami tureckimi.
W tym nieoczekiwanym stanie rzeczy zaszła potrzeba natychmiastowego powołania nowego burmistrza i tym samym wartość głosów trzech bezwolnych niemot z WMDW niesłychanie wzrosła na politycznej giełdzie. Toteż bez zdziwienia możemy odnotować, że 5 listopada na miejsce aresztowanego Artura W. z Bielan radni koalicji PO/Kukiz/Nowoczesna/WMDW posłusznie wybrali przysłanego przez Platformę Jarosława K. z Pragi. Następnie 20 listopada WMDW odzyskała niemal w całości dotychczasową władzę w Dzielnicy. Zaciekła wojna zakończyła się przywróceniem status quo ante i zgodnym, wesołym oberkiem.
Wiele się musiało wydarzyć, żeby nic się nie zmieniło.
18 czerwca o godzinie 18ej włochowska koalicja PO/Kukiz/Nowoczesna/WMDW zorganizowała otwarte "spotkanie autorskie" z okazji wydania długiego wywiadu lewicowego dziennikarza Cezarego Michalskiego z Grzegorzem Schetyną. Warszawskie kierownictwo PO rozsądnie nie liczyło na zainteresowanie mieszkańców więc malutką salę kinową ADA'y wypełnili aktywiści POKO ściągnięci z całej Warszawy, głównie z koła PO Ochota, które teren Włoch otrzymało w charakterze lenna do eksploatacji przez jeden z tamtejszych POwskich klanów rodzinnych. Do tego grona dołączyli nieliczni pracownicy włochowskiego samorządu, liczący na profity za demonstrowanie wierności nowej władzy.
Skład sali sugerował więc raczej naradę aktywu partyjnego niż "spotkanie autorskie". Obrady rozpoczął redaktor Michalski z właściwą sobie błyskotliwością zachwycając się zmiennością życiorysu Grzegorza Schetyny, który ponoć zaczął od pozycji radykała i ekstremy przed "Okrągłym Stołem" a - jak to ujął - skończył jako koalicjant postkomunistów w wyborach europarlamentarnych. Na takie dictum Grzegorz Schetyna słusznie poczuł się zmuszony do dezawuowania laudacji. Redaktor Michalski zrozumiawszy swój błąd wygłosił więc komunikat, że prawdziwe obalenie komuny nastąpiło 4 czerwca 1989 roku (kiedy komuniści mianowali 2/3 tzw. "Sejmu PRL"), a późniejsze obalanie komunistów to już było "wielkie kłamstwo". Z czego jasno wynika, że prawdziwymi "obalaczami komuny" są osobnicy zakumplowani z komunistami przy "Okrągłym Stole".
Następnie kilku funkcjonariuszy partyjnych postawiło kilka nudnych, wiernopoddańczych "pytań", raczej zmierzających do zwrócenia uwagi na pytającego niż do uzyskanie odpowiedzi. Jeden z POwskich erudytów, po rytualnym potępieniu podłości PiS, zużytą już narrację uzupełnił własnym wkładem intelektualnym nazwając działanie PiS "otwieraniem puszki z Pandorą". Kolejnego (włochowskiego radnego PO z Ochoty) nawiedziły wizje przyszłości. Zaczął wieszczyć, że siepacze kaczystowscy pozbawią Polaków wolności i w tej niesamowitej wizji ujrzał siebie jako bohaterskiego przedstawiciela młodego pokolenia, które podejmie niezłomną walkę o utraconą wolność, co z kolei zjednoczy jego młode pokolenie wokół tej - jak to ujął - "idée fixe". Na myśl o walce z PiS o wolność aż mu się z emocji uszy zaczerwieniły. Kolejny POwski działacz zaplątał się tak we własnych konceptach, że ostatecznie nie wiedział o co pyta. Publiczność i adresat pytania tym bardziej nie wiedzieli. Otrzymał więc całkiem błyskotliwą odpowiedź - cytuję - "No!" dającą się dostosować w interpretacji do każdego postawionego pytania.
Znacznie więcej praktycyzmu i kontaktu z rzeczywistością objawiła była kandydatka SLD Katarzyna M. deklarując gotowość nieubłaganej walki z PiSem z list PO do Sejmu. Tajemniczy uśmiech Grzegorza Schetyny zdawał się odpowiadać, że Platforma nadal pamięta jak pani Kasia publicznie zadawała niestosowne pytania o cenne prezenty dla koncernu ITI, hojnie rozdawane przez PO z majątku m.st. Warszawy. Można więc wyrazić ostrożne przypuszczenie, że do walki z PiS na listach PO pan Grzesio znajdzie sobie bardziej dyspozycyjnych cyngli, którym nawet do głowy nie przyjdą żadne niestosowne pytania, że już nie wspomnimy o ich werbalizacji w przestrzeni publicznej.
I tak w miłej, partyjnej atmosferze przebiegło całe "spotkanie autorskie". O co tutaj chodziło, bo przecież nie o pozyskanie poparcia społecznego? Przede wszystkim - jak można się domyślić - o wypłacenie redaktorowi Michalskiemu nieco kasy z funduszy miejskich za trud przedstawienia Grzegorza Schetyny w sympatycznym świetle. W dalszej kolejności o wyłusknięcie i pozbycie się z aktywu POwskiego inteligentnych malkontentów zdolnych do wypowiedzenia krytyki za kolejną porażkę wyborczą PO. Ten drugi cel spalił na panewce - wszyscy inteligentni pamiętają dobrze wykopywanie z PO wojewody Jacka Kozłowskiego i wiceprezydenta Warszawy Jacka Wojciechowicza więc twardo trzymali język za zębami.
Trzecią funkcją spotkania było przekazanie aktywowi myśli przewodniej do przyswojenia i transmitowania do mas. Myśl tę w skondensowanej formie można ująć tak: "Nie jesteśmy komuchami, jak można by sądzić patrząc na nas". Najwyraźniej kierownictwo PO poniewczasie zorientowało się w skutkach samobójczego skrętu w lewo i usiłuje przedstawić się publiczności jako ugrupowanie wyrosłe z ruchu solidarnościowego, choć w rzeczywistości wśród decydentów PO dominują dziś raczej ludzie wywodzący się ze środowiska bolszewickiego.
Spotkanie ujawniło także brak możliwości realizacji pomysłu PO na "wyruszenie w Polskę" czyli powtórzenie lokalnego sukcesu Elżbiety Łukacijewskiej przez skierowanie aktywu partyjnego do bezpośredniego zdobywania głosów dla Platformy Obywatelskiej. Pomysł oczywiście dobry. Problem w tym, że dzisiaj nie ma kim go zrealizować. Bezpośrednie konfrontowanie zgromadzonego w ADA aktywu partyjnego z wyborcami byłoby - że użyję tego sformułowania - "otwieraniem puszki z Pandorą", z pewnością nie przyniosłoby żadnego dodatkowego poparcia a mogłoby ujawnić rzeczywisty stan kadrowy Platformy Obywatelskiej. Tylko poważny błąd PiS może uchronić PO przed kolejną porażką w jesiennych wyborach parlamentarnych.
W drugiej połowie lat 80-ych Związek Sowiecki i jego protektoraty znaleźli się w stanie poważnego kryzysu, głównie dzięki polityce Ronalda Reagana i postawie Jana Pawła II. Działo się to ku radości wszystkich przyzwoitych ludzi na świecie albowiem komunizm był tworem i ustrojem z piekła rodem, jakiego świat nigdy nie widział i - miejmy nadzieję - już nie zobaczy, choć zwolenników komunizmu nadal nie brakuje. Pod wpływem presji politycznej rosyjscy agenci rządzący tzw. "Polską Rzeczpospolitą Ludową" tracili kontrolę nad społeczeństwem, w szczególności nie potrafili zapanować nad życiem gospodarczym ani nad coraz sprawniej funkcjonującymi strukturami niepodległościowego podziemia.
Wobec groźby całkowitej utraty wpływu na bieg wydarzeń kierownictwo kompartii porozumiało się z grupą osób ogłoszonych jako "podziemne struktury Solidarności" (o czym zaświadczyć miała osoba Lecha Wałęsy) i tej grupce obiecało oddać 1/3 mandatów w tzw. "Sejmie PRL" (odpowiadało to obecnej liczebności klubów PO i Nowoczesnej). Jak dziś wiemy, rzekoma "strona solidarnościowa" rozmów przy Okrągłym Stole zdominowana była przez agentów komunistycznych, czemu się w sumie trudno dziwić - komuniści zaprosili do negocjacji osoby, z którymi najłatwiej było im się porozumieć. Jednakże w odbiorze społecznym ludzie ci postrzegani byli wówczas jako struktury niepodległościowe, wyłaniające się z podziemia w walce o wolną Polskę, mimo że niewiele miało to wspólnego z rzeczywistością.
Ostatecznie 4 czerwca 1989 odbyły się "wybory" do "Sejmu PRL". 2/3 mandatów z góry obsadzone zostało przez funków kompartii, a o 1/3 mógł ubiegać się każdy obywatel PRL (nota bene wymogiem domicylu zakazano kandydowania Polakom wcześniej wypchniętym na emigrację). Fikcyjność tych wyborów polegała także na tym, że niemal wszystkie media kontrolowane były przez kompartię - dezorientacja społeczna przekraczała więc wszelkie wyobrażenia.
Kilka dni przed głosowaniem zadzwoniła do mnie dr Ligia Grabowska z prośbą o przyjęcie mandatu męża zaufania "Solidarności" w komisji przy ulicy Ciszewskiej. Poinformowała mnie, że ludzie Jacka Kuronia obsadzili już w komisjach dwa płatne miejsca ale nie mogą znaleźć chętnych na bezpłatne funkcje męża zaufania, tymczasem trzeba zapewnić przy procedurze liczenia głosów możliwie najliczniejszą obecność ludzi nie związanych z aparatem komunistycznym. A ponieważ we Włochach nikogo innego z podziemia znaleźć nie może więc ja się do tego zadania znakomicie nadaję.
Obwodowa komisja wyborcza składała się z osobników sprawiających wrażenie emerytów milicyjnych i ormowskich itp. towarzystwa, wyraźnie nie wiedzącego jak traktować nietypową obecność sił antysocjalistycznych w miejscu głosowania. Humory tych osobników psuła dodatkowo bezczelność niektórych wyborców jasno deklarujących, że przyszli tu żeby dokopać Czerwonym, co - nawiasem pisząc - nie było osiągalne ponieważ wybieraliśmy zaledwie 1/3 "Sejmu PRL".
Po zakończeniu głosowania oraz podliczeniu kart i głosujących okazało się, że w urnie znalazło się około 30 kart więcej niż wyborców podpisanych na listach. W toku dyskusji nad tym zdumiewającym faktem padło przypuszczenie, że jeden z członków komisji, ciężko spracowaną milicyjną dłonią nieumyślnie wydał trochę podwójnych kart, a wyborcy podle jego błąd wykorzystywali głosując podwójnie. Przewodniczący komisji zaproponował więc, żebyśmy "urealnili" wynik głosowania w ten sposób, że zwiększymy liczbę zliczonych podpisów o 15 i zmniejszymy liczbę wyjętych kart też o 15. I wszystko się będzie w protokole idealnie zgadzało. Przypomniał, że z doniesień radiowo/telewizyjnych wiadomo, że "Solidarność wygrała wybory" więc nie ma co kruszyć kopie o głupie 30 kartek. Pomińmy ten drobiazg i wybierzmy przyszłość.
Propozycję przewodniczącego entuzjastycznie przyjęli dwaj kuroniowcy. Ja zaś zakomunikowałem, że opiszę "urealnienie" w rubryce "uwagi męża zaufania". Przewodniczącego Komisji wyraźnie nie zachwycił mój pomysł ale zadeklarował, że w tej sprawie postąpi tak jak życzyć sobie będzie nasza "solidarnościowa" trójka.
Na takie dictum dwaj kuroniowi solidarnościowcy wydarli się na mnie, że należy przyjąć propozycję bolszewika ponieważ w przeciwnym wypadku oni i ja zmuszeni zostaniemy do ponownego przeprowadzenia głosowania w obwodzie a nikt im ani grosza nie zapłaci za dodatkowy dzień pracy. Odmówiłem. W reakcji na moją niedemokratyczną i niekoncyliarną postawę komisja jednomyślnie postanowiła, że trzeba ponownie policzyć głosy ale tym razem tak je liczyć, żeby się wszystko zgadzało. Co też solidarnościowi i komunistyczni członkowie komisji uczynili, w świętej narodowej zgodzie i porozumieniu.
Dowiedziałem się potem od aktoreczki Szczepkowskiej, że tego dnia w Polsce skończył się komunizm. Zapewne dlatego przeoczyłem ten doniosły fakt, że 4 czerwca 1989 siedziałem w komisji od 6 rano do 6 rano dnia następnego, po czym dowlókłwszy się do domu zasnąłem na dalsze pół doby.
Dobranoc Państwu!
|