Zaciekli zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych powtarzają mantrę, że przy ordynacji proporcjonalnej wyborca rzekomo nie ma wpływu na wybór posła i ów stan rzeczy ma zostać naprawiony wprowadzeniem okręgów jednomandatowych. Ta nonsensowna teza mogła być dość swobodnie głoszona do ostatnich wyborów Senatu, które empirycznie pokazały, że dopiero ordynacja większościowa pozbawia wyborców możliwości istotnego wpływu na wynik wyborów, ponieważ decyzje pojedynczych osób praktycznie niczego nie mogą zmienić w składzie Senatu. Przy ordynacji większościowej wpływ mediów i wielkich mas ludzi jest aż tak wielki, że miesiąc po wyborach mało kto pamięta przy jakim nazwisku instynktownie postawił krzyżyk. Niemal 100% wyborców z Włoch nie wie jak się nazywa senator z naszego okręgu. Senator ten zresztą doskonale zdaje sobie sprawę ze znikomego wpływu preferencji pojedynczych ludzi na jego mandat i prowadzi swoje biuro poza okręgiem wyborczym, czego - o ile mi wiadomo - żaden poseł dotąd nie zaryzykował.
Skąd więc przekonanie wielu ludzi, że ordynacja proporcjonalna nie daje im wielkiego wyboru? Z dwóch przyczyn. Po pierwsze: obiektywną przesłanką dość mocno utrudniającą swobodny wybór jest próg wprowadzony dopiero w wyborach do Sejmu II kadencji RP. Próg ten znacząco przesunął środek ciężkości władzy z Sejmu do kierownictw partii politycznych i pozbawił możliwości ubiegania się o mandat wielu wartościowych polityków. Po drugie: w ordynacji nie w pełni proporcjonalnej (np. z progiem) sposób realnego wpłynięcia na wynik wyborów jest dość skomplikowany, ponieważ efektywne głosowanie wymaga wcześniejszej analizy preferencji innych wyborców. Argumenty te jednak nie zmieniają istoty rzeczy: przy proporcjonalnej ordynacji wyborczej można uzyskać wpływ na skład parlamentu choć wymaga to namysłu.
Jak to zrobić opiszę na przykładzie toczących się eurowyborów.
Z symulacji rozkładu poparcia możemy przypuszczać, że w najbliższych wyborach, w okręgu wyborczym obejmującym Włochy Platforma Obywatelska otrzyma 3 mandaty do Parlamentu Europejskiego, PiS otrzyma 2 mandaty, a Europa Plus otrzyma 1 mandat.
Analizując listy kandydatów wystawionych przez te partie możemy uznać za przesądzone, że dwa mandaty z listy PO przypadną Danucie Hubner i Michałowi Boniemu. Nie jest natomiast pewne kto otrzyma mandat trzeci. Podobnie na liście PiS niemal na pewno pierwszy mandat otrzyma Zdzisław Krasnodębski, nie jest natomiast pewne kto otrzyma mandat drugi. Jedyny mandat Europy Plus z Warszawy niemal na pewno otrzyma Ryszard Kalisz. Mandatów z okręgu Warszawa zapewne nie otrzymają kandydaci Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Jak widać w celu wybrania własnego kandydata nie należy głosować ani na kogoś, kto na pewno nie zostanie wybrany, ani na kogoś, kto niemal na pewno wybrany zostanie. Głos należy oddawać na kogoś, kto znajduje się na granicy poparcia wymaganego do uzyskania mandatu i - siłą rzeczy - po zwycięstwie będzie musiał się liczyć ze swoim niewielkim elektoratem. Czy taka kalkulacja ma jakiś sens praktyczny, a nie tylko teoretyczny? Oczywiście - tak. Wystarczy przejrzeć np. wyniki wyborów w Warszawie. W 2007 roku o przyznaniu mandatu poselskiego zadecydowały 3 (słownie: trzy) głosy wyborców.
Czytelnik, który zadał sobie trudu uważnego przeczytania tego artykułu może w tym miejscu słusznie zwrócić uwagę, że gdyby masy wyborców zaczęły stosować tego typu sztuczkę, to wynik wyborów przypominałby rezultaty gry w ruletkę. Obawa ta jest całkowicie nieuzasadniona ponieważ - z rozmaitych względów - wyborcy głosujący w tak "przewrotny" sposób stanowią wąski margines elektoratu. Jeśli jednak przyjrzeć się wynikom wyborów to widać, że ten wąski margines potrafi wybrać sobie do Sejmu nieproporcjonalnie dużo posłów.